czwartek, 30 sierpnia 2018

Lorem Ipsum

Ciemne chmury przykrywały błękitne niebo, niczym sztormowa fala przysłaniająca złocisty piasek na plaży, całkowicie odcinając drogę promieniom słonecznym do ziemi. Pojedyncze promyki próbowały jeszcze przebić się przez grubą powłokę, ostatecznie rozpraszając się na chmurach nadając im złowieszczej poświaty, jakby już same w sobie nie budziły uczucia strachu. Porywisty wiatr przeganiał jasno szare obłoki, które zdawały się wirować w powietrzu udając tornado. Szybko jednak znikały z zasięgu wzroku, połykając kolejne fragmenty błękitnego nieba. W ich miejsce wiatr sprowadzał ciemniejsze, niemal granatowe i dużo niebezpieczniejsze.

Masa chmur sprowadziła na ziemię ciemność, która nie była spotykana o tak wczesnej godzinie, a przynajmniej w takiej porze roku. Już po chwili z góry na ziemie zaczęły spadać grube krople, tak bardzo wyczekiwane przez spragnioną wody, powysychaną i popękaną glebę. Krople z każdą minutą spadały coraz gęściej, aż ściana deszczu utrudniała widoczność. Błyskawice co chwilę rozjaśniały nieboskłon, a następujące po nich grzmoty, na początku ciche i nie wzbudzające zaciekawienia, teraz głośne i mogące przyprawić o gęsią skórkę niejednego śmiałka i łowcę przygód, nie dawały zapomnieć o wiszącej zaraz nad moją głową burzy. 

Biegłem przed siebie, starając sie jak najszybciej dotrzeć do domku stojącego na skraju wioski jednocześnie modląc się w duchu, by ktoś tam mieszkający był na tyle uprzejmy, żeby uchronić osobę schodzącą z gór przed okrutnym żywiołem. Byłem coraz bliżej, już tak niewiele brakowało, gdy nagle piorun uderzył w pobliskie drzewo, a po całej dolinie rozniósł się grzmot tak potężny, aż wydawało się, że ziemia się trzęsie. Przystanąłem na chwilę sparaliżowany i zapatrzyłem się w ogromną koronę drzewa spadającą na ziemię. Szybko się jednak otrząsnąłem się z szoku i pokonałem ostatnie kilka metrów dzielących mnie od najbliższego budynku. Zapukałem dość mocno do drzwi i dopiero teraz zdałem sobie sprawę z tego jak beznadziejna jest ta sytuacja.


Jaka jest szansa, ze ktoś wpuści obcego człowieka do swojego domu. Z resztą co mam powiedzieć. Nie miałem czasu na zastanowienie się, bo drewniana powłoka uchyliła się, a na zewnątrz wychyliła się starsza kobieta.
-Yyy Dzień dobry.- zacząłem niepewnie.- Czy byłaby pani na tyle uprzejma by pozwolić mi się schronić u pani w domu?- Podrapałem się po karku, zażenowany zaistniałą sytuacją. Nienawidzę prosić o pomoc. Mogę pomagać komuś i to z wielką chęcią, ale swoje problemy wolę rozwiązywać sam, dlatego tak bardzo zirytowało mnie to, że jestem zmuszony się u kogoś zatrzymać.
Kobieta nic nie odpowiedziała tylko złapała mnie za rękaw płaszcza i wciągnęła do środka. Zaskoczony lekko się zachwiałem.
-Coś ty robił w taką pogodę na zewnątrz?- spytała kobieta jakby znała mnie od kilku dobrych lat.- Życie ci niemiłe, czy jak?
-Ja eee- totalnie zaskoczyła mnie jej otwartość. Nawet ja nie jestem tak towarzyski.- byłem w górach kiedy zaczęła się zmieniać pogoda, no i nie zdążyłem dotrzeć do domu przed burzą.
-Pechowiec?- kobieta odebrał z moich rąk ociekający wodą płaszcz i powiesiła go na wieszaku przyczepionym do ściany po lewej stronie od drzwi. Gestem dłoni zasygnalizowała bym poszedł za nią. Ściągnąłem wiec szybko buty i położyłem je równo koło wiszącego odzienia. Nieśmiało ruszyłem za kobietą która zdążyła zniknąć zza jednymi z drzwi na korytarzu. Po chwili znalazłem się w kuchni, gdzie krzątała sie już starsza pani. Rozejrzałem się po pomieszczeniu. Nie było duże, ale wystarczające by zmieścił się tu mały stolik z trzema krzesłami. Większą jego część zajmował ceglany piec, z płytą, na której aktualnie stał czajnik z gotującą sie wodą. Na ścianie przyległej wisiało kila szafek kuchennych, a obok nich w kącie były kolejne drzwi.
-Można tak powiedzieć.- odpowiedziałem na wcześniej zadane mi pytanie.
Kobieta zdawała sie jednak mnie nie słyszeć. Przeglądała szafki, ewidentnie nie mogąc znaleźć potrzebnej rzeczy. W końcu mruknęła coś pod nosem czego nawet nie miałem prawa dosłyszeć, po czym podeszłą do drzwi w kącie i je otworzyła. Zobaczyłem, że prowadzą one do małej spiżarki wypełnionej różnymi ziołami powieszonymi na sznurkach porozwieszanych pod sufitem. Był tam też regał wypełniony po brzegi słoikami z różnymi płynami, a także pudełka o nieznanej mi zawartości. Postanowiłem nawet nie zastanawiać się co w nich jest, bo zapewne wymyśliłbym coś szalonego i mało prawdopodobnego. Zamiast tego podwinąłem rękawy swojej koszuli. Po pierwsze dlatego, ze w pomieszczeniu było dość duszno, a po drugie dlatego, ze ich końcówki były mokre przez co materiał przyklejał się mi do ciała, co do przyjemnych rzeczy nie należało. Niestety nie mogłem już nic poradzić na przemoczone od kolan w dół spodnie. Westchnąłem zrezygnowany. Zachciało mi się kurde iść w góry. Pochłonięty swoimi myślami nie zauważyłem jak starsza pani, która zgodziła się mnie ugościć, wróciła do kuchni. Nawet nie zwróciłem uwagi na czajnik wydający piskliwe dźwięki, zawiadamiając, że woda już wrze. Powróciłem ze świata myśli gdy gospodyni postawiła przede mną kubek z parującą cieczą.
-Herbata z pokrzywy.- powiedziała widząc moje pytające spojrzenie.- Na wzmocnienie i nie tylko.
-Dziękuję.- mruknąłem cicho.
-Dałabym ci coś na przebranie, ale niestety w tym domu już od dawna nie ma żadnego mężczyzny, a wątpię, że chciałbyś paradować w spódnicy.- powiedziała kobieta śmiejąc się. Nie wiedząc jak na to zareagować uśmiechnąłem się tylko.
-Nie, nie za bardzo.- potwierdziłem.
-Tak w ogóle to zapomniałam się przedstawić.- stwierdziła.- Nazywam się Irin Holland.
-Ayato Argent.- powiedziałem i wziąłem kilka łyków ciepłego napoju.
Miedzy nami nastała niezręczna cisza. Nie chciałem jej jednak przerywać, bo pani Irin zdawała się pogrążyć w swoich myślach. Wykorzystałem ten fakt i postanowiłem się jej trochę lepiej przyjrzeć. Nie wiedziałem ile dokładnie ma lat, ale na pewno już sporo. Miała krótkie, rzadkie włosy w siwym, niemal białym kolorze. Jej oczy były matowo niebieskie, może kiedyś ich kolor był bardziej intensywny. Teraz jednak nieobecne i pokazujące zmęczenie tęczówki, straciły swój pierwotny blask. Starsza kobieta była niska, a jej sylwetka nie była już tak wzorowa jak kiedyś. Była niezdrowo chuda, a także lekko zgarbiona. Nawet przez jej ciemno granatową suknię z długimi rękawami było widać wystające obojczyki, a także kości ramion. Jej dłonie owinięte wokół szklanki z herbatą były użylone, a skóra na nich była pomarszczona. Było po nich widać, że wiedzą co to znaczy ciężka praca.
-Chłopcze- powiedziała tak nagle, że aż wszystkie moje mięśnie się spięły ze strachu.- Znasz może kogoś kto umie się wspinać po wysokich górach i nie są mu straszne przeszkody?
-Zależy jakiego rodzaju przeszkody.- powiedziałem.
-Na przykład smoki.- powiedziała pani Irin z nieobecnym wzrokiem wbitym w jasnozielony napój.
-A po co pani taka osoba?- spytałem nie kryjąc swojego zdziwienia.
-Jestem zielarką.- zaczęła opowiadać. - Ostatnio zgodziłam się zrobić silny lek dla pewnej osoby, ale głupia zapomniałam, że do tego przepisu potrzebny jest lodowy kwiat, który rośnie wysoko w górach, gdzie cały rok jest śnieg. - podniosła wzrok na mnie.- Na dodatek w tamtych rejonach można spotkać lodowe smoki.
-Trzeba naprawdę sporo przeżyć, żeby dostać ten kwiat.- stwierdziłem, a kobieta westchnęła zrezygnowana.
-Chyba będę zmuszona rozczarować klienta.- podparła głowę na ręce.
Chwilę kłóciłem się sam ze sobą co zrobić. Chciałem jej pomóc, ale z drugiej strony właśnie zaczął się, jak widać i słychać, sezon na burze przez co wychodzenie w góry, a zwłaszcza tak wysoko nie jest zbytnio bezpieczne. Nie uśmiecha mi się też spotkanie smoka.  Widok przybitej nowopoznanej kobiety jednak mnie złamał. Głupie, słabe serce. Niech cię diabli wezmą.
-Do kiedy pani potrzebuje tego lodowego kwiatu? - spytałem.
-Do końca tygodnia mam zrobić lek, ale napar musi stać przez przynajmniej jeden lub najlepiej dwa dni, żeby był wystarczająco silny.
Czyli biorąc pod uwagę, że dzisiaj jest wtorek, to najbezpieczniej byłoby spróbować jutro. O ile mam w domu wszystkie potrzebne rzeczy do takiej wspinaczki. Jednak mogę nie dać rady po dzisiejszej przygodzie. Wahałem się, czy na pewno chcę to zrobić.
-Ja przyniosę pani tego kwiatka.- podjąłem w końcu decyzję.
-Naprawdę?- spojrzała na mnie z nadzieją, ale jednocześnie i zdziwieniem w oczach. - Dziękuję ci bardzo.- złapała moją dłoń i zaczęła cały czas mówiąc podziękowania.
-To nic takiego.- Okłamuje samego siebie, jak wrócę bez żadnego złamania to będzie cud, w ogóle jak wrócę.
-Oddam ci połowę tego co dostanę za ten lek.- pani Irin była niezmiernie wdzięczna.
Burza po woli zaczęła przechodzić, ale zostałem jeszcze chwilę u starej zielarki, która dokładnie opisała mi kwiat, a także jak mam go jej przynieść. Kobieta co chwilę dziękowała i mówiła, że mi to wynagrodzi, mimo że nie jest bogata. W końcu, gdy otrzymałem już wszystkie instrukcje, wróciłem do domu. Miałem jeszcze z godzinę może półtorej do zachodu słońca więc postanowiłem przygotować wszystko co może mi się jutro przydać. Pierwsze co wziąłem to miecz, a także skórzaną torbę, do której wsadziłem woreczek na kwiat, który dostałem od pani Irin. Postanowiłem zabrać ze sobą także linę,  chociaż liczyłem na to, że nie będzie mi potrzebna. Przygotowałem sobie też grubszy płaszcz, bo w tak wysokich górach przeważnie jest zimno mimo, nie ważne jaka aktualnie jest pora roku, na dodatek mocno wieje co tylko obniża odczuwalną temperaturę. Przygotowałem sobie też wodę. Nic więcej nie przyszło mi do głowy co mogę zabrać więc stwierdziłem, że najwyżej rano jeszcze może coś mi przyjdzie do głowy. Ostatecznie przebrałem się i położyłem na łóżku. Patrzyłem przez chwilę na katanę i jedyne o czym byłem w stanie myśleć to smoki. Odwróciłem się na drugi bok. Miałem ogromną nadzieję, że nie spotkam żadnego na swojej jutrzejszej trasie. Nadzieję jednak łatwo można zgasić.

~*~

Obudziłem się jeszcze przed wschodem słońca, co nie było w moim przypadku niczym niezwykłym. Przeważnie nie mogłem spać pół nocy, albo wstawałem o szalenie wczesnych godzinach. Zdążyłem już do tego przywyknąć... do wiecznego chodzenia niewyspanym. Wstałem z łóżka i przeciągnąłem się, aż strzeliły mi stawy w łokciach. Ziewnąłem i powoli zawlokłem się do kuchni. Praktycznie nie przytomny, zrobiłem sobie na szybko jakieś śniadanie. Pochłonąłem je w zaskakującym, jak na mnie tempie i ubrałem się w przygotowane wczoraj wieczorem ubrania. Ubrałem najlepsze buty jakie miałem, które nadawały sie do wspinaczki górskiej, do torby wrzuciłem trzy jabłka i gruszkę i przewiesiłem ją przez ramię. Mój miecz umieściłem na plecach, żeby nie zawadzał podczas wędrówki, ale w razie potrzeby żebym mógł szybko go dobyć. Wyszedłem z domu już całkiem obudzony, ale rześkie poranne powietrze ocuciło mnie już do końca. Ruszyłem powolnym krokiem przez wioskę pogrążoną w półmroku, wciąż pogrążona była we śnie. Puste uliczki, niektóre wciąż ciemne, wzbudzały poczucie zagrożenia, ale także ciekawości. Nieliczni ludzie mijający się na głównej drodze, patrzyli na siebie z uwagą i podejrzliwością. Tylko w nielicznych domach było widać krzątające się gospodynie. Panował cisza i spokój. Wioska wydawała się wręcz opuszczona. Taki był jej urok o tak wczesnej porze. Nie miałem jednak okazji obserwować jak ta cała społeczność budzi się do życia. Jak rynek zaczyna zapełniać sie ludźmi, jak dzieci wybiegają na dwór pobawić sie z rówieśnikami. Widok budzącej się wioski jest bardzo ciekawy. Miałem okazję już kilka razy go obserwować. Niestety tym razem nie miałem czasu. Sama podróż pod podnóże góry powinna mi zejść przynajmniej z czterdzieści minut, a jeśli dalej się będę tak wlókł to dłużej. Przyspieszyłem więc, wciąż obserwując okolicę, a także leniwie wędrujące po niebie słońce. Gdy dotarłem na miejsce było już całkiem jasno. Powietrze jeszcze nie zdążyło się jednak nagrzać, dlatego nie panowała duchota. Niestety to tylko kwestia czasy kiedy zrobi się gorąco nie do wytrzymania. Mam nadzieję, że chociaż do tego czasu uda mi się dotrzeć do gęstych lasów, gdzie jest cień i powinno być chłodniej. Poprawiłem torbę, by przypadkiem nie spadła i ruszyłem pod górę. Szczerze juz po kilkunastu minutach miałem dość, ale z doświadczenia wiem, ze początki zawsze są najtrudniejsze. Później powinno się już łatwiej iść. Organizm po prostu musi się przyzwyczaić do innego trybu funkcjonowania, ciągłego wysiłku. Czas leciał, a ja szybkim tempem pokonywałem kolejne fragmenty góry. Szedłem udeptaną ścieżką prowadzącą do lasu. Wśród drzew rozwidlała sie ona co chwilę, kierując się w głąb puszczy. Wciąż kierowałem się w górę, co jakiś czas robiąc krótkie postoje, aż piaszczysta, ubita dróżka coraz częściej ustępowała miejsca kamykom, a z czasem także dużym głazom. Drzewa z każdym przebytym przeze mnie kilometrem także rosły coraz rzadziej, były niższe, mniej okazałe, aż znikły zupełnie. Na ich miejscu pokazała się płożąca kosodrzewina i drobne krzaczki, których nie mogłem rozpoznać. Nie zaprzątałem sobie jednak tym głowy, ponieważ zbliżałem się do najprawdopodobniej najtrudniejszego i najniebezpieczniejszego fragmentu mojej podróży. Stojąc już wśród traw na halach, postanowiłem zrobić dłuższy postój, by nabrać trochę więcej sił przed dalszą wspinaczką i tym co może mi się przydarzyć gdy dotrę do celu. Usiadłem tam gdzie stałem, bo bezsensowne było szukanie tutaj chociaż kawałka cienia. Wyciągnąłem z torby wodę, a także ostatnie jabłko jakie mi zostało. Jedząc je patrzyłem na dolinę. Muszę przyznać, że kiedy wejdę tu znowu tylko i wyłącznie dla tego widoku, który zapierał dech w piersi. Naprawdę. Wioski porozsiewane u podnóża góry, jak chabry w zbożu. Wijąca się między nimi ogromna rzeka wraz z swoimi dopływami tworząca niebieską pajęczynę. Różne kolorowe pola upraw. Przelatujące od czasu do czasu stada ptaków. Był to widok, który wyrywa się w pamięci na długo. Siedziałem tak jeszcze przez chwilę, napawając się chłodnym wiatrem, mierzwiącym moje włosy, a także ciepłem, które dawało słońce. Już niedługo zrobi się na tyle zimno, że będę musiał ubrać płaszcz, ale to jeszcze nie teraz. Wstałem z trawy i otrzepałem spodnie.
-Najwyższa pora ruszać dalej.- powiedziałem sam do siebie, albo do owiec pasących się obok pod czujnym okiem psa pasterskiego. Uznajmy, że to było normalne.
Droga na szczyt stawała się coraz bardziej stroma i kamienista. W końcu znikły wszystkie rośliny, nawet najbardziej odporne. Zmiana temperatury stała się odczuwalna, a wiatr bardziej przenikliwy, dlatego też założyłem płaszcz. W pewnym momencie na swojej drodze natrafiłem na niemal pionową, około dziesięciometrową ścianę, której w żaden sposób nie miałem jak ominąć. Sprawdziłem to dwa razy. Nie mając innego wyboru, zacząłem się po niej wspinać. Skrupulatnie wybierałem kolejne miejsca żeby postawić nogę, a także kamienie, których chwytałem się rękami. Mozolnie piąłem się w górę: centymetr za centymetrem, metr za metrem. W pewnym momencie wybrałem zły kamień, który osunął mi się spod ręki powodując moją utratę równowagi. Szybko przykleiłem się do ściany, przy okazji uderzając o nią kolanem. Przekląłem siarczyście i złapałem się innego kamienia. Zostałem w bezruchu przez jakiś czas biorąc głębokie wdechy. Gdy mój roztrzęsiony oddech i bijące serce się uspokoiło ruszyłem dalej. Starałem się uważać jeszcze bardziej bo następny błąd mógłby mnie kosztować upadek i w najlepszym wypadku coś złamanego, a w najgorszym... Nie no, będzie dobrze, trzeba myśleć optymistycznie. Gdy w końcu znalazłem się na szczycie, odsunąłem się od krawędzi i nie zważając na nic położyłem się na ziemi, albo raczej na czymś skrzypiącym, zimnym i białym.
-Śnieg.- powiedziałem z uśmiechem.- Nareszcie.
Szybko poderwałem się na nogi w poszukiwaniu kwiatu. Niestety nie było go nigdzie w pobliżu, czego można było się spodziewać. Przed tym jak ruszyłem na poszukiwania zioła, wyciągnąłem z torby linę i jeden z jej końców zawiązałem wokół wystającej skały, używając odpowiedniego węzła. Jej drugi koniec zrzuciłem w przepaść. Miałem dziwne przeczucie, że może mi się później to przydać.
Ruszyłem w poszukiwaniu tego głupiego kwiatka. Trochę utykałem, bo co chwilę kłuło mnie coś w kolanie, którym wcześniej uderzyłem o skałę. Rozglądałem się dookoła. W końcu po jakichś piętnastu minutach zobaczyłem to czego szukałem. Biało niebieski kwiat wyrastający z małej kupki śniegu. Jego ciemno zielona łodyga były poprzecinane niebieskimi nitkami, wyglądającymi jak żyły. Kwiat wyglądał jakby roztaczał wokół siebie świetlistą kopułę. Szybko do niego podszedłem, wyciągając z torby specjalny materiałowy pokrowiec, który dała mi pani Irene. Im byłem bliżej tej cholernej rośliny tym robiło się chłodniej. W końcu delikatnie wyrwałem kwiat razem z korzeniami z lodu i włożyłem do woreczka. Nasypałem do niego także trochę śniegu. Pani Irene opowiadała mi, że kwiat oprócz leczniczych właściwości, ma także takie magiczne. Sprawia on, że wokół niego jest zimniej, co już zdążyłem poczuć i to aż do kości. Opowiadała mi także, że okolice występowania Lodowego Kwiatu często są miejscami lęgowymi Smoków Lodowych. Gdy tylko mi się to przypomniało, zamarłem w takiej pozycji jakiej się znajdowałem. Przestudiowałem wzrokiem okolicę, nie opuszczając żadnej zaspy. Serce mi stanęło gdy w jednej z nich i to całkiem blisko, zobaczyłem dość sporych rozmiarów jajo. Jego kolor bardzo przypominał kolor śniegu dlatego mogłem go wcześniej nie zauważyć. Nie mogłem jednak znaleźć dla siebie wytłumaczenia, dlaczego nie zwróciłem uwagi na kryjącego się zaraz za zaspą smoka. Jego niebieskawa skóra, przypominająca kolorem grubą warstwę lodu wyróżniała się lekko na tle szaro białego śniegu. Schowałem kwiat do torby. Odwróciłem się w stronę, z której przyszedłem i powoli zacząłem się wycofywać. Z każdym moim krokiem zamarznięty śnieg skrzypiał niemiłosiernie. To by definitywnie najgłośniejszy śnieg jaki kiedykolwiek w życiu widziałem. W końcu nadzieja na bezproblemowe wydostanie się z gór, bezpowrotnie zniknęła, gdy usłyszałem za sobą najpierw cichy, a później głośniejszy ryk. Odwróciłem się w stronę gdzie wcześniej widziałem leżącego smoka. Teraz bestia stała pokazując całą swoją wspaniałą posturę. Był ogromny, albo raczej była. Jej oczy skierowane były w moją stronę. Szybko wyciągnąłem miecz z pokrowca. Złapałem kurczowo rękojeść obiema dłońmi i w końcu wziąłem wdech, zdając sobie sprawę z tego, że go wstrzymywałem.  Smok ruszył w moją stronę, a ja praktycznie od razu zrezygnowałem z walki, decydując się na ucieczkę. Moje życie może i jest pechowe i przez większość czasu beznadziejne, ale jakoś nie uśmiecha mi się umieranie. Biegłem na tyle szybko na ile pozwalało mi stłuczone kolano. Niestety smok miał przewagę w postaci skrzydeł. Przeleciał nade mną, by wylądować tuż przed urwiskiem, które było jedyną drogą ucieczki. W mojej głowie od razu przeleciały wszystkie fakty, których ojciec kazał mi się kiedyś nauczyć o smokach. Smoki lodowe najlepiej zwabić do cieplejszego miejsca, gdzie trudniej im stworzyć lodowy pancerz. Jeśli jednak utknęło się na ich terytorium, to ma się małą szansę na przeżycie, ponieważ pancerz który stworzą osłoni brzuch gdzie skóra jest najcieńsza i najłatwiej jest ją przeciąć. Pozostają zgięcia łap, koniec ogon, skrzydła i oczy. Problem jest taki, że jest mała szansa by dostać się tak blisko tych części ciała smoka, przy okazji nie umierając. Brzuch jest najlepszy do atakowania ponieważ smoki nie mają jak zaatakować kogoś kto znajduje się pod nimi. To działa trochę tak jak u koni, nie mogą zaatakować czegoś czego nie widzą i nie mają w tamtym miejscu zasięgu. Puenta jest taka, że jeśli czegoś nie zrobię to zginę, a jeśli coś zrobię to, cóż... pewnie też zginę. Po prostu super. Bogowie najwyraźniej potrzebują jakiejś dobrej rozrywki na miarę nierównej walki gladiatorów w starożytnym Rzymie. Nie mając zbyt dużego wyboru ruszyłem pędem w stronę smoka by jak najszybciej znaleźć się pod nim. Nie miałem żadnego planu, chciałem po prostu przeżyć więc nie myślałem za dużo gdy odskoczyłem w bok unikając najeżonej zębami paszczy smoczycy. Przy okazji uderzyłem ją w pysk, ale ostrze tylko ześlizgnęło się z jej twardych łusek. Pobiegłem dalej, a smok starał znowu połknąć mnie w całości. Na szczęście i tym razem mu się to nie udało, ale na nieszczęście ja straciłem równowagę znów odskakując i po zrobieniu kilku kroków wywróciłem się tuż koło łapy bestii. Ta najwyraźniej zwęszyła okazję. Podniosła łapsko, które zaraz znalazło się nade mną. Przeturlałem się po śniegu, by nie zostać zmiażdżonym. Znalazłem sie pod smokiem co dało mi chwilę czasu na złapanie oddechu. Byłem bezpieczny dopóki smoczyca nie wpadnie na pomysł by się położyć albo wręcz przeciwnie, wznieść się w powietrze.  W pewnym momencie za bardzo zbliżyłem się do tylniej kończyny smoka. Ten zrobił gwałtowny krok do przodu, a ja za późno zorientowałem się w sytuacji. Przerażony wywróciłem się i spróbowałem sie odturlać tak jak wcześniej. Tym razem byłem jednak za wolny, przez co dwa pazury smoka dosięgły mojego boku, rozcinając go. Krzyknąłem, bo nie powiem, bolało jak diabli. Ledwo podniosłem się z ziemi, gdzie teraz na śniegu odznaczała się czerwona plama, która tak bardzo kontrastowała z bielą, że aż raziła w oczy. Chciałem jak najszybciej uciec od tej bestii. Nie zważając już na nic po prostu ruszyłem w stronę urwiska. Smoczyca jednak nie dawała za wygraną. Zamachnęła się w moją stronę skrzydłem. Tym razem to ona popełniła błąd, który zamierzałem wykorzystać. Gdy skrzydło miało mnie już uderzyć wbiłem w nie katanę, która przebiła je na wylot. Smok ryknął i popełnił kolejny błąd ciągnąc skrzydło z powrotem w swoją stronę. Miecz rozciął skórę skrzydła dzieląc go na dwie części. W tamtym momencie nie zastanawiałem się nad tym, że prawdopodobnie ten smok już nie poleci, że może nawet przez to umrze. Jedyne o czym myślałem to lina, którą trzymałem już w ręce. Ledwo zjechałem z jej pomoc na dół urwiska. Trzymając jedną rękę na krwawiącym boku ruszyłem jak najszybciej mogłem, czyli wcale nie tak szybko z takimi obrażeniami, w dół zbocza. Co chwilę odwracałem się by sprawdzić czy smoczyca przypadkiem nie postanowiła mnie gonić. Mimo, ze smoka nigdzie nie było widać, zwolniłem dopiero gdy przekroczyłem granicę lasu. Tam zatrzymałem się na chwilę siadając na powalonym pniu. Ściągnąłem płaszcz, by przyjrzeć się ranom na boku. Na moich żebrach widniały dwie całkiem głębokie szramy, które wciągu dalszym trochę krwawiły. Ledwo mogłem się ruszać, a ból z każdą chwilą był coraz mocniejszy. Odchyliłem głowę do tyłu i wziąłem kilka głębokich wdechów. Miałem jeszcze spory kawałek drogi przed sobą. Zebrałem się w sobie i podpierając się o pobliskie drzewo wstałem i powoli ruszyłem dalej. Z każdym kilometrem czułem się coraz gorzej. Przerwy także robiłem coraz częściej. Czasami kręciło mi się w głowie, wtedy musiałem się zatrzymać i przytrzymać jakiegoś drzewa i dopiero gdy zawroty ustawały mogłem ruszyć dalej. Gdy byłem u podnóża góry i została mi ostatnia prosta jedyne o czym myślałem, to żeby tylko nie stracić przytomności, żeby tylko wytrzymać do końca. I chyba tylko te myśli sprawiły, że naprawdę udało mi się dojść do domu zielarki, która jak tylko mnie zobaczyła wyszła z domu.  Pomogła mi wejść do środka i szczerze resztę pamiętam jak przez mgłę. Wiem, że zaprowadziła mnie do jakiegoś pokoju i posadziła na czymś miękkim. Wiem też, że cały czas coś do mnie mówiła, nie wiem co. Pamiętam też, ze co chwilę cały widok jaki miałem przed oczami zlewała się w jedną kolorową plamę. Później po prostu znikał całkowicie zastąpiony przez czerń. Ostatnie co pamiętam to piekący ból.
Obudziłem się następnego dnia w nie swoim pokoju. Na początku nic nie pamiętałem. Dopiero po chwili wszystkie wspomnienia wróciły do mnie. Powoli podniosłem się do siadu, lekko się krzywiąc.  Odrzuciłem koc, którym byłem przykryty i wstałem. Przejechałem ręką po bandażu zabezpieczającym opatrunek na moim boku. Później rozejrzałem się po pomieszczeniu, w którym się znajdowałem. W sumie nie było tu nic poza łóżkiem szafą i krzesłem na którym wisiała moja potargana i wciąż zakrwawiona koszula. Ubrałem ją znowu się krzywiąc. Każdy ruch, który zmuszał moje mięśnie klatki piersiowej do pracy sprawiał mi ból. Otworzyłem drzwi i znalazłem się na znajomym korytarzu. Poszedłem do kuchni mając nadzieję, że znajdę tam gospodynię. Pani Irerne siedziała na jednym z krzeseł przy stole i zapisywała coś w jakiejś księdze. Gdy tylko postawiłem nogi w kuchni podniosła wzrok i uśmiechnęła się do mnie smutno.
-Jak się czujesz?- spytała.- Przepraszam, że naraziłam cię na niebezpieczeństwo. Nie powinnam  prosić nikogo by udał się na tak niebezpieczną wyprawę. - powiedziała ze skruchą.- A mówią, że im człowiek jest starszy tym więcej powinien wiedzieć.
-Niech pani nie przeprasza. Przecież nikogo pani nie zmuszała, to była moja decyzja. - zapewniłem ją.- Z resztą żyję, także jest dobrze, chociaż chyba odpuszczę sobie wycieczki górskie na jakiś dłuższy czas.- mój cichy śmiech przemienił się w syknięcie. - A odpowiadając na pytanie o samopoczucie, to jakby przynajmniej przebiegł po mnie koń ciągnący wóz.
Kobieta zaśmiała się krótko i podniosła z ziemi moją torbę po czym mi ją wręczyła.
-Zapakowałam ci zioła na ból.- powiedziała wskazując na mój bok.- Radze ci unikać niepotrzebnego wysiłku fizycznego. - Kiwnąłem głową na znak, że rozumiem.
-Dziękuję pani bardzo.
-O nie, to ja dziękuję.- odpowiedział mi kobieta.- Chyba nie starczy mi życia by spłacić dług jak sobie u ciebie zrobiłam.
-Nie ma pani żadnego długu.- uśmiechnąłem się.- Uznajmy to za czysto przyjacielską usługę.
-Masz złote serce.- chyba mnie pani przecenia.
-Nie wszystko złoto co się świeci.- mruknąłem pod nosem.- Dziękuję pani za wszystko, ale ja się już będę zbierać. Nie będę nadużywać pani gościnności.
Następne piętnaście minut spędziłem na wysłuchiwaniu podziękowań. Pani Irene dała mi też obiecaną zapłatę i powiedziała, że jak będę czegoś potrzebować to zawsze mogę do niej przyjść. W końcu opuściłem dom starej zielarki i ruszyłem do domu. Widziałem jak ludzie ciekawsko zawieszali na mnie wzrok, ale w sumie się im nie dziwie. Byłem w końcu ubrany w potarganą i poplamioną krwią koszulę. Tez bym się pewnie wścibsko przyglądał takiemu człowiekowi. Gdy tylko dopadłem drzwi domu, poczułem ulgę. W sumie nawet nie wiem czemu. Wszedłem do swojego domu ściągnąłem buty i od razu udałem się do sypialni. Rzuciłem torbę, miecz, a także płaszcz w kąt pokoju. Przebrałem się w jakieś wygodniejsze ubrania i rzuciłem sie na łóżko. Mimo, że nie było jeszcze południa zacząłem zasypiać, ale byłem tak zmęczony, że nawet nie chciało mi się myć. Miałem nadzieję, że obudzę się dopiero jutro rano.

Zadanie zaliczone!
+ 2 pkt. +150 SM